poniedziałek, 28 listopada 2011

Mesydż od Felka

"Kotlety z kapusto


kapusta czerwona, dobrze pociachana
twaróg, czy tam ser biały
cebula
czosnek
olej w wielkości średniego łyka
jajców ze dwa
buła tarta
sól
pieprz

wymieszać, uformować kotlety, pokulać w bułce tartej, wciepać na olej, smażyć na średnim ogniu
podać z ziemniakami polanymi sosem z pociachanej kalarepy, bazylii wymamlanej z popieprzono śmietano, dodać brokuły na parze ztegowane i ogóra kiszeńca koniecznie. Zjeść.



"

Od siebie dodam, że kotlety znikły w try miga.

niedziela, 27 listopada 2011

Relacja z Jarmarku

    Jest regionalnie, owszem, ale myślałam, że kubki smakowe nasiąkną mi smakiem okolic. Moda na kulinaria lokalne zatacza coraz szersze kręgi. Gessler zachęca właścicieli podupadłych restauracji żeby zrezygnowali z włoskich przepisów polskich kucharzy na rzecz tego co jest  unikalne w menu danego regionu. Może w przyszłym roku obok produktów z Podlasia i Czarnego Dunajca w Galerii Jastrzębie pojawią się zozworki czy marmelada z dyni po cieszyńsku
    Stoiska Jarmarku mieszczą się na parterze za schodami. Największym ze stołów i zarazem cieszącym się największym powodzeniem jest ten z mięsem. Tam kupiłam Felkowi "Polędwicę ze strychu" - 43 złote za kilogram. Mięso przybyło z Podlasia. 



Potem lawina krówek, której się nie oparłam bo i specjalnie nie próbowałam. Za 100 gram zapłacimy trzy złote i dwadzieścia groszy. Do wyboru krówki o smaku makowym, orzechowym, miętowym, cynamonowym, kawowym, kokosowym i wiele innych. Pani podawczyni towaru zapewniała, że poza tymi, które w nazwie są "kruche" reszta jest ciągnąca, ale różnie z tym bywa. Krówki pochodzą z Dobrego Miasta.


  Na następnych dwóch stoiskach kremy do pielęgnacji rąk i  biżuteria, rękawiczki itp. Oba mnie zupełnie nie przyciągnęły. Nieco z boku ulokowały się sery i piwa. Wędzone sery pochodziły z Czarnego Dunajca. Największy kawałek kosztował 18 złotych i ten właśnie kupiłam bo piszczenie zębowe jakie wydaje taki ser jest niezastąpione.


Na zdjęciu z konfiturą z żurawiny, którą zrobiłam tego roku. Szał.
Na koniec piwa z browaru Koreb w Łasku. Kupiłam miodowe ( 7,2%) i niefiltrowane (6,4%), po sześć złotych. Miodowe pyszne, niefiltrowane też.


Jeśli ktoś jeszcze nie był, to radzę się pospieszyć.
I coś a propos regionalizmów.

środa, 23 listopada 2011

Kto obiera pieczarki?

Dziś danie zapożyczone z bufetu, do którego często zaglądałam w czasach studenckich. Chodziłam tam z koleżanką i to ona rozgryzła jak się sos robi.

Sos pieczarkowo-bazyliowy (do makaronu)

Skład:
cebula
masło 
2,3 ząbki czosnku
pół kilo pieczarek
pół standardowego opakowania serka mascarpone
pół łyżeczki musztardy ( ja najbardziej lubię tu francuską, ale może być też każda inna)
suszona bazylia
sól, pieprz

   Cebulę kroję na pół a potem w cienkie paski. Duszę ją w garnku na małym ogniu, na maśle. Na koniec dodaję posiekany czosnek. Jak zaczyna pachnieć wrzucam pieczarki pokrojone w ćwiartki i kładę przykrywkę. O ile ogień nie będzie zbyt duży grzyby, zanim pomyślą o przypaleniu, puszczą sok i zaczną się dusić. Nie trzeba im pomagać dolewaniem czegokolwiek. Kiedy pieczarki dojdą rozpuszczam w  nich serek mascarpone, dodaję musztardę, bazylię, sól i pieprz. Gdyby komuś sos wydawał się za rzadki zawsze można go zredukować gotując dłużej i mieszając intensywnie. Porcję na talerzu posypuję jeszcze startym  dojrzałym serem.



 Od mamy nauczyłam się, że pieczarki się obiera. Pamiętam zbulwersowanie obopólne kiedy ja dowiedziałam się, że są ludzie, którzy pieczarek nie obierają a Felek, że są tacy co wręcz przeciwnie. Zgłębiłam dziś tę sprawę dokładniej i okazuje się, że dzieli społeczeństwo. W każdym razie, mimo tego że w sumie to ja lubię obierać te pieczarki, dam się chyba przeciągnąć na stronę wroga. Raz, że lenistwo, dwa, że wyrzucałam ponoć esencję smaku, trzy, że to jednak marnowanie jedzenia się okazało. Dowiedziałam się, że najlepiej to tych grzybów nawet nie myć zbyt intensywnie a najlepiej przetrzeć nawilżoną ściereczką papierową, albo szczoteczką, pędzelkiem itp.



Niby po sezonie




I nikt mnie nie przekona, że to nie są najlepsze lody na świecie.
Jadłam i tańsze (lidl - tu też mam swoich faworytów, ale to innym razem) i droższe (Haagen-Dazs), ale żadne nie były tak dobre jak lody od pana Zbigniewa Grycana. Nie tylko piernikowe. Ostatnio najulubieńsze to mięta z kawałkami czekolady, ale są jeszcze przecież chałwowe, pistacjowe, caffe latte, orzech laskowy, czekoladowe....Obłęd. Jedyne, które niekoniecznie mi smakują to te o smaku owoców leśnych. No i za sorbetami ogólnie nie przepadam, ale to już taka moja ułomność. W okresie okołoświątecznym dostępne są smaki, których normalnie nie ma w kubkowej sprzedaży: piernikowy, cynamonowy i biała czekolada. Niestety są droższe od standardowych. W lodziarni ( Galeria Jastrzębie) normalne kosztują 6,70 a nowości 9,50 PLN za pół litra. I wierzcie lub nie, ale przy jednorazowym posiedzeniu potrafiłam cały taki kubek wciągnąć.
 W reklamie axe anioły spadają, a tu ludzie w niebo wstępują. Dzięki Ci panie Grycan. mrrrrrr



wtorek, 22 listopada 2011

Weekend hurtem

    Niespodziewany przypływ gotówki i lenistwa  poskutkował pojawieniem się pizzy na stole. Pizzą nie gardzę, pizzę lubię, pizzę szanuję i dlatego jej sama nie robię. Brak mi umiejętności i sprzętu. Taki wyrób domowy okazuje się najczęściej grubaśnym ciastem drożdżowym z dodatkami. Jeśli ktoś chciałby mnie przekonać, że  może być inaczej niech mi udowodni organoleptycznie.
    Zamówiliśmy z Felkiem pizzę Gondola z Da Grasso: ser (u nas podwójny), pieczarki, papryczka jalapenos, szparagi. Na ulotce oznaczenie graficzne - jedna  czerwona papryczka, przy innych pozycjach dwie a nawet trzy. W cenie pizzy dostaliśmy dwa sosy i puszkę pepsi. Sos pomidorowy niezrobiony na keczupie i to mu się chwali. Biały sos czosnkowo-ziołowy też niczego sobie. Spód pizzy był idealnie cienki i chrupki. Całość komponowała się nadzwyczaj dobrze, choć te papryczki momentami dawały popalić. Dosłownie. Nie należę do osób specjalnie wzbraniających się przed ostrymi rzeczami, ale zjedzenie tych bardziej pikantnych pizz to chyba tylko dla hardkorów. Albo południowych Hindusów. 
    Następnego dnia wybraliśmy pizzę Green Day: ser, szpinak, brokuły, cukinia, ser pleśniowy. Tu miałam kilka uwag. Całość była lekko niedoprawiona, co na szczęście rekompensowało dodanie sosu. Brokuły  ugotowane w sam raz a szpinak, ku mojemu zdumieniu, przed obróbką mógł być nawet świeży. A jeśli mrożony to zgrabnie. Cukinia niestety wyschła trochę. Lepiej by jej zrobiło posmarowanie oliwą przed wrzuceniem do pieca. Całość była smaczna, ale już nie tak zachwycająca jak Gondola. 
   Na marginesie muszę dodać, że bardzo pozytywnie zaskoczył mnie duży wybór pizz i odważne propozycje dla polskich podniebień. Na przykład nr 49 San Francisco : ser, banany, ananas, curry. 


W weekend, mimo złośliwości rzeczy martwych i nieoswojonych, udało się też wypróbować przepis od Martyna na muffinki z kapustą i grzybami.



MUFFINY Z KAPUSTĄ I GRZYBAMI

Składniki:
Dodatki:
25 g suszonych podgrzybków (1 opakowanie)
1 cebula, posiekana
2 łyżki oleju
200 g kiszonej kapusty
sól i pieprz

Ciasto:
2 szklanki mąki pszennej
2 łyżeczki proszku do pieczenia
0,5 łyżeczki sody spożywczej
1 jajko
1 szklanka mleka
0,5 szklanki oleju słonecznikowego
2 szczypty soli

Przygotowanie:
Grzyby namoczyć na około 30 min. Następnie ugotować do miękkości i pokroić. Cebule zeszklić na oleju, dodać grzyby i kapustę kiszoną, doprawić solą i pieprzem, przesmażyć całość kilka minut. Odstawić do ostygnięcia. Wszystkie suche składniki na ciasto wymieszać ze sobą, dodać mokre i dokładnie wymieszać. Dodać kapustę z grzybami, wymieszać. Formy do muffinek natłuścić lub wyłożyć papilotkami, napełnić do 2/3 wysokości. Piec w rozgrzanym piekarniku przez około 20-25 min. w temperaturze 180 o C.


Trochę mi nie wyrosły a to pewnie dlatego, że nie miałam czasu czekać aż kapusta i grzyby ostygną i wrzuciłam całość do ciasta. Poza tym smak miały pozytywnie frapujący.

Felek też miał swoje kulinarne pięć minut i stworzył sałatkę.


Inspirował się jakimś przepisem, ale ostatecznie chyba wyszło autorsko. 

Skład:

brokuły gotowane na parze
z jedynką z przodu jaja gotowane na twardo
oliwki krojone jak widać
słonecznik uprażony
ogórek kiszony w kostkę pokrojony

sos:
jogurt naturalny
majonez
czosnek dobry bo polski 
suszona bazylia

O ile ktoś nie ma awersji do brokułów i reszty składników to sałatka jest naprawdę godna polecenia. 

środa, 16 listopada 2011

Dobra to jest zupa z bobra


   Nie chciało mi się dziś stać nad garami, więc zrobiłam mało pracochłonną zupę kukurydzianą. Jeśli ktoś wierzy w kostki rosołowe (patrz: Felek), zupa robi się prawie błyskawiczna. Jedyną modyfikacją na jaką się zdobyłam było dodanie świeżej papryczki chili i użycie koperku zamiast natki pietruszki. Szczypta ostrości jest tu niezbędna żeby zupa nie wyszła mdła. Więcej rad nie mam bo zupa jest bajecznie prosta.


Bulion warzywny robię na różne sposoby w zależności od tego do jakiej zupy go potrzebuję. Rosół robię tak:
Cebulę tnę w cienkie paski i smażę na maśle, tak żeby się lekko przybrązowiła.  Zanim osiągnie właściwy kolor wrzucam rozgnieciony nożem czosnek. Potem zawartość patelni przekładam do garnka z warzywami a pustą zalewam jeszcze odrobiną wody wypłukując resztę tłuszczu i smażeniny, która też trafia do gara.  W nim gotuję marchewkę, selera i pietruszkę. Jeśli mam to wrzucam nać tych ostatnich. Razem z warzywami gotuję liście laurowe, ziele angielskie i pieprz ziarnisty zawinięte w gazę i zawiązane - przydatne zwłaszcza kiedy ma się w perspektywie stworzenie zupy - kremu. Do tego sypię lubczyk, trochę kurkumy lub curry (niekoniecznie), majeranku. Gotować co najmniej 20 minut. Solę na koniec. Jeśli ktoś nie lubi fafrocli można odsączyć wszystko na sitku. 
Noszę się z zamiarem zrobienia własnych kostek w wersji zblendowanej i nie. Wypróbuję obydwa przepisy i dam znać.
W sklepowej wędrówce po śmietanę nie mogłam oderwać oczu od fioletowej kapusty, więc pojawi się jutro na talerzu.

wtorek, 15 listopada 2011

Boczniaki i por na kółkach


Boczniaków ciąg dalszy. Grzyby moczyłam w mleku kilka minut. Potem odkroiłam kapelusze od nóżek. Te pierwsze panierowałam w jajku i mące, drugie wrzuciłam do jajka, które zostało mi z panierki i dosypałam trochę mąki.


Na mniejszej patelni smażą się właśnie ogonki w cieście.
Na większej patelni na oleju (bo nie chciało mi się skoczyć po masło) udusiłam pora . Ważne, żeby go nie wrzucać na mocno rozgrzany olej bo zamiast się zeszklić przypali się i zrobi gorzki. Potem wrzuciłam groszek z puszki, śmietanę 16%, suszony tymianek, bazylię i odrobinę papryczki chili. Do tego sól i pieprz. Wszystko wymieszałam na koniec z fantazyjnym makaronem.


Sos porowy wyszedł dobry, ale czuję, że będę go jeszcze udoskonalać. Boczniaki Felkowi smakowały jak jakaś delikatna ryba a mi przypominały smażone kanie, o których w tym roku mogłam tylko pomarzyć.

Składniki na obiad:

kotlety grzybowe
boczniaki (1- 2  kępy)
jajko
mąka

sos do makaronu
por
masło lub olej
groszek z puszki
tymianek
bazylia
chili
śmietana
sól
pieprz

poniedziałek, 14 listopada 2011

Lena proponuje...


...czasochłonną kolację. Bohaterami dzisiejszego postu będą opisane wcześniej zdobycze targowe: szpinak i boczniaki. 




zdjęcia produktowe by Martyn 
Wypatrzyłam przepis na tartę z boczniakami i szpinakiem.  Mąki razowej nie miałam, więc użyłam zwykłej pszennej. Zanim wymieszałam wszystkie składniki na ciasto zrobiłam rozczyn z odrobiną mleka, jak przy racuchach. Po 15 minutach dodałam resztę, oprócz wody. Wodę dolewałam w trakcie wyrabiania, tyle ile uważałam za słuszne. Ciasto nie powinno kleić się do rąk a po wyrobieniu (ok. 4 minuty) być jednolite i w dotyku przypominać plastelinę. Odstawiłam ciasto w ciepłe miejsce na 40 minut. Resztę zrobiłam jak w przepisie poza tym, że zamiast ricotty dałam łyżkę białego sera i śmietanę "na oko". Ciasto wyrosło całkiem ładnie i było smaczne, ale wolę jednak standardowy spód do tarty.



Całość wyszła apetyczna i bardzo syta. Ważnym składnikiem jest tu gałka muszkatołowa, która podkreśla smak szpinaku.

Felek proponuje...

...błyskawiczną kolację.

Składniki:
czerwona fasola z puszki
tuńczyk w oleju w kawałkach
czerwona cebula
ser Grana Padano (thx lidl)
szczypiorek
pieprz świeżo mielony

Fasolę płuczemy. Wszystko układamy warstwami w kolejności, w jakiej podałam listę składników. Jemy.




Smacznego koleżanko, kolego.

niedziela, 13 listopada 2011

Co wynika z tego, że ojciec Keanu Reevesa nie jest Arabem?

To, że nie warto zakładać się ze mną w temacie moich eks, bo potem trzeba sponsorować mi obiady i inne fanaberie.
Pierrrogarnia Zapiecek ul. 1 Maja 42b nie po raz pierwszy i nie ostatni.
Wnętrze jest przyjemne i przemyślane. Styl prowansalski podkreślają poutykane tu i tam  romantyczne wrzosy. Razem z Felkiem doszliśmy do wniosku, że dobrze zrobiłoby wnętrzu ocieplenie go koronkowymi obrusami na stołach. Do tego dodałabym trochę poduch, przyjemnych materiałów, obrazów na ścianach. Ale i tak jest dobrze. Ok, tylko tych butelek po piwie ( z piwem? ) w gustownych szafeczkach udaję, że nie widzę. Poza tym w restauracji jest kącik dla dzieci. Kredki świecowe i tablica. Dla najmłodszych do dyspozycji krzesełko do karmienia. Było dziś zresztą bardzo rodzinnie. Przetoczyły się trzy takie zgrupowania w czasie naszej bytności. W tle sączył się m.in. Louis Armstrong czym byłam zupełnie ukontentowana. A, jest jeszcze piec na drewno. Szkoda, że się nie palił.



Moim faworytem jest zapiecek numer sześć  w spółce z  białym winem. "Z mozzarellą, serem mnich, sosem czosnkowo-ziołowym, zapiekane z serem(?)" . Bezbłędny. Smaki idealnie się dopełniają. Ciasto kojarzy mi się z podpłomykami, które robiłam w letniej kuchni babci, na fajerkach. Dla tych co nie znają podpłomyków ( żałujcie) ciasto mogę porównać do macy. Jest chrupkie i samo w sobie pyszne, nic się nie ostanie na desce. No właśnie - zapiecki podawane są na obrotowych deskach. W komplecie z nożem i widelcem. Ale w tym wypadku używanie sztućców to odbieranie sobie przyjemności.



Felek zamówił makaron numer 3. "Z wędzonym łososiem, świeżym koperkiem, przyprawami, sosem śmietanowym".


Ponoć smaczne. W skali od 1 do 5 ocenione na 4. Jedynym zastrzeżeniem było to, że sos był zbyt gęsty przez co całość wydawała się trochę sucha. Ja, niezmordowana estetka, przyczepię się do dekoracji. Szklista rzodkiewka na liściu sałaty nie jest tym co tygryski lubią najbardziej. A te kawałki makaronu powbijane w całość kojarzą mi się z akupunkturą.
    Czasem okres między pomysłem a jego realizacją bywa boleśnie krótki. Zanim zdążyłam się zastanowić czy to dobry pomysł, na stole przede mną wylądował kawał szarlotki/ jabłecznika (tu niepewność nawet u kelnerki). Część jabłeczna była bardzo dobra, cynamonowa, jak u mamy. Ciasto też ok, ale jak na mój gust było go ciut za dużo. Felek za to nie miał zastrzeżeń. W sekundę wsunął swój kawałek i chciał się wymienić na talerze.



Mea culpa. Przesadziłam. Nie jem nic do końca tygodnia. A na zdjęcie u góry nie mogę patrzeć.


Za pokutę dostałam zaspawane schody.
ps. I rachunek: zapiecek 12zł, makaron 16 zł, lampka wina 7zł, ciasto dnia 8zł.

sobota, 12 listopada 2011

Racuchy

Brat mi podesłał linka ze sprawdzonym przepisem na racuchy. Przepisywać szczegółów nie będę bo i po co. Udokumentuję zdjęciami, potwierdzam, że się udaje i coś dopowiem.
Nie w celach magicznych przesiewa się mąkę. Dzięki temu zabiegowi napowietrza się ją, spulchnia, czy jakoś tak. W każdym razie dzięki temu efekt końcowy ma szansę być bardziej pulchny i miękki. Tu można użyć tortowej, szymanowskiej, poznańskiej...
W komentarzach u pani z przepisem pojawiały się pytania czy te drożdże z cukrem i mlekiem przed odstawieniem na 15 minut trzeba wymieszać. Otóż nie. Po to robi się zagłębienie żeby sobie  mleko z  drożdżami w nim rozczyniło. Wygląda to jakby się rozpuściły po prostu.


Wygląda to ni mniej ni więcej właśnie tak. I tu też dobra rada: mleko powinno być rzeczywiście ciepłe. W zimnym rozczyn będzie się robił długo a gorące sparzy drożdże i nic się nie rozmnoży. Dobrze żeby same drożdże też sobie choć chwilę odstały w cieple. Po 15-tu minutach wrzucamy co trzeba i mieszamy. Najwygodniej ręką.


Konsystencja powinna wyjść mniej więcej taka jak na załączonym obrazku. Potem przykrywamy miskę (ważne, żeby naczynie było spore bo ciasto mocno urośnie) ściereczką, umieszczamy w ciepłym miejscu i pilnujemy, żeby kot po cieście nie chodził.


Jak widać - chodził.


Tu ciasto z perspektywy śląskiej.
Można je wrzucać na patelnię. Ja zrobiłam wersję z jabłkami pokrojonymi w plastry przez co racuchy wyszły lekko nieregularne w kształcie. Następnym razem wrzuciłabym na koniec jednak starte jabłka. Racuchy na patelni zachowują się naprawdę przyzwoicie. Nic nie przywiera, nie nasącza się przesadnie tłuszczem a ciasto jeszcze trochę rośnie. Nie trzeba się zrażać, że nie chce się odklejać od łyżki/rąk. Takie musi być i już.


Na talerzu całość można posypać cukrem pudrem i podawać z czym kto ma ochotę.


Specjaliści twierdzą, że wspaniale sprawdzają się tu danonki z kawałkami banana. Tym razem wykorzystałam dżem z czarnej porzeczki i krem balsamico z malinami (thx lidl).



I pozamiatane. Polecam.

Na straganie w dzień targowy...

Tłoczno było i słonecznie. Kupiłam kilka rzeczy, Martyn mi je obfotografowała i nie mogę ich teraz nie pokazać. Na pierwszy ogień pójdzie miód z Jastrzębia, który był bohaterem ostatniego postu.


Słoik kosztował mnie 32 zł. Lubię miody, które krystalizują się na krem a nie grudki. Akacjowy jest dość subtelny w smaku i miło pachnie. I nie ma, że miód to miód. Gryczany jest dość specyficzny, wyrazistszy, lekko ostry a Felkowi pachnie sikami.  Miła pani na targu miała też słoik  miodu spadziowego, wielokwiatowego, lipowego i ... nawłociowego. Nie widziałam go wcześniej i po przeczytaniu co nieco postanowiłam biec po niego czem prędzej w poniedziałek. Na drugim planie prezent od Martyna. Coś co się nazywa mątewką, ładnie wygląda a to zielone - bosko pachnie.


To zielone na pierwszym planie to szpinak. I tu bardzo chciałam, ale nie zapamiętałam ile kosztuje kilogram. (6? 8?zł/kg kupiłam pół a to pełna siata standardowego rozmiaru).Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że dotychczasowa właścicielka szpinaku zasypywała mnie innymi propozycjami zakupowymi. Może nie sałatka za złotówkę, może nie świeżutki koperek, ciężko jednocześnie odmawiać i zapamiętywać. Tak, targ to jest dobre miejsce do ćwiczenia asertywności. Kupiłam w końcu takie ładne przecież, małe, tanie trzy kalarepki. Nie kupi pani? No kupi.


Kalarepki to już w ogóle nie mam pojęcia ile kosztowały. (1,50?)Założyłam sobie, że będę tu zamieszczać ceny, żeby to jakiś sens miało, więc następnym razem chyba będę musiała zabrać ze sobą kartkę i długopis. Albo się przełamać i wyciągnąć aparat.
Obok kalarepek, jakże ładnych, świeżych, malutkich, nie weźmie pani?, leżą boczniaki i tu owacje proszę. 8 zł/ kg. Kupione już nie na targu a w warzywniaku na szóstce.


Orzechy znowu z targu od miłego pana, który trudni się głównie towarem sypkim a mieści się blisko środkowego wejścia na targ. I to u niego widziałam najtańsze orzechy - 35 zł/kg. Pan był miły na tyle,że pomyślał, że jestem mózgiem z matematyki i będę wiedzieć ile powinnam mu wręczyć za 20dkg kruszcu. Nie mylił się jestem mózgiem, ale bliżej mi do ciasta drożdżowego niż zupki błyskawicznej.


Tuż za targiem stoi takie cudo.


Jakby ktoś nie miał butelki pod ręką.


Jak wyżej : 2 złote za pół litra i 3 złote za litr.
Można z niego zebrać śmietankę, zsiąść, zrobić twaróg i w ogóle cudo. Tym co się nie znają śmierdzi krową.
Co z tym całym ambarasem można zrobić okaże się wkrótce.

piątek, 11 listopada 2011

Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie


Przegapiłam sezon na zbiór dzikiej róży, ale zawczasu zapytam czy ktoś może nie wie gdzie sobie rośnie taka dzika róża, z daleka od ruchliwej ulicy. Od jakiegoś czasu szukam też pasieki w Jastrzębiu i okolicy albo miejsca gdzie można miód z takiej pasieki kupić. Gdyby ktoś zechciał podać mi namiary byłabym wniebowzięta.

Przeceny

Kerfur ( galeria zdrój) i delima (galeria jastrzębie). To dwa miejsca, w których notorycznie robię zakupy z przeceny. Do delimy wchodzę, biorę koszyk i od razu kieruję się w stronę stoiska z przeceną. Znajduje się ono naprzeciwko ozdobnych opakowań, papierów i kartek okolicznościowych, w pobliżu wejścia na alkohol. Pod koniec miesiąca bywa, że przecenionych rzeczy jest tak dużo, że obok półek staje gustowny wózek. Przecenione produkty często nadal nie są tanie, więc to nie jest mój sposób na oszczędzanie a raczej spróbowanie czegoś nowego w cenie do zaakceptowania. I tak kupiłam tam swój pierwszy w życiu papier ryżowy i kwas chlebowy. Największym odkryciem okazały się jednak pufki miętówki - obłędne do mleka ciepłego, zimnego i bez niego.
Kerfur. Tam rzeczy robią się rzeczywiście tanie, choć i termin do  upływu daty przydatności się skraca drastycznie. Stoisko z przecenioną żywnością znajduje się na bocznej ścianie lodówki z jajkami, vis-a-vis półek z mlekiem uht zdaje się.
 Ostatnie zdobycze to wędlina sojowa za około 1zł i ser kozi za około 2 zł. Obie rzeczy z ważnością do następnego dnia. I to stało się inspiracją do ówczesnego obiadu. Ser kozi pokroiłam w prostopadłościany wielkością przypominające opakowanie gum w drażetkach. Zawinęłam go w tę wędlinę i zastanawiałam się co dalej. Stanęło na karmelizowanych marchewkach  i pieczonych jabłkach. Do woka wlałam trochę wody i masła i w tym gotowałam marchewki pokrojone w słupki. Gdy woda wyparowała a marchewka zrobiła się miękka wsypałam łyżkę cukru i smażyłam aż cukier zaczął się karmelizować. W międzyczasie przekroiłam dwa olbrzymie jabłka na pół, wydrążyłam gniazda nasienne i skórkami do góry ułożyłam na blasze. Między cztery połówki włożyłam dwie gałązki rozmarynu i wsadziłam do czegoś co mogłoby być piekarnikiem, ale nie jest.
No właśnie, polecam zioła w kerfurze, po dostawie jest dość spory wybór a rośliny są najczęściej zdrowe i okazałe. Oprócz rozmarynu kupiłam szałwię, nie do końca mając pojęcie co chcę z nią zrobić. I niczym doktor hałs stanęłam w osłupieniu pod wpływem mego geniuszu. Odwinęłam kozi ser i zawinęłam go już razem z szałwią, która postawiła kulinarną kropkę nad i. Potem zawijańce smażyłam. Wszystkie smaki się bosko uzupełniały. 
Jeśli znacie inne przeceny w mieście to będę wdzięczna za info.


Po chińsku

    Felek zrobił obiad. Wariację na temat chińszczyzny. Oto przebieg zdarzeń.
Kuchenka nie jest postacią zdolną do kompromisu w tej historii: nie mieści jej się, że moglibyśmy chcieć używać woka i garnka jednocześnie. W związku z tym na pierwszy ogień poszedł ryż. Gdzieś pod koniec gotowania Felek dodał do gotującej się wody czubatą łyżeczkę curry dzięki czemu ryż zrobił się żółty i pachnący. Po odsączeniu go z wody wymieszał z groszkiem i odstawił na bok. I pojawiło się zielone światło dla woka. Na rozgrzany olej rzepakowy Felek wrzucił dwa cienkie plasterki imbiru a po dwóch minutach jeden ogromny (jak dwa średniej wielkości) ząbek czosnku. Taki olej nasiąknięty imbirem przenika potem ładnie całą potrawę, więc te plastry można przed dodaniem kolejnych warzyw wyrzucić. Mi one nie smakują, ale Felek się zajada, więc je zostawia w środku. Ząbek czosnku obiera się i zgniata nożem. Nie próbujcie go wyciskać bo przypali się szybko i gorzkie zrobi się wszystko z czym ma styczność. Taki odnaleziony potem w potrawie czosnek w kawałku ma zupełnie niespodziewany smak. Potem w ruch poszły marchewki pokrojone na modłę chińską.



Jak marchewka trochę zmiękła zaczęło się lanie sosu sojowego jasnego (chyba tylko z nazwy) premium, które trwało regularnie do końca przygotowywania obiadu. W związku z tym nie trzeba było dodatkowo chińszczyzny dosalać. Potem do woka powędrowała cukinia i papryka pokrojone w kostkę, cebula w ćwiartkach, grzyby mun pocięte w paski,  kapusta pekińska i  por. Na sam koniec Felek wrzucił kotlety sojowe, które zostały z poprzedniego obiadu. Kotlety to był eksperyment. Najpierw moczył je we wrzątku z kostką warzywną (sic!) przez dwie minuty. Odsączone, na wpół twarde, wrzucił do autorskiej marynaty: pół opakowania śmietanki 30%, łyżka sosu sojowego, dwie duże łyżki mąki i wiórków kokosowych, jajko, duża łyżka miodu, szczypta kardamonu i imbiru. Leżało to sobie około pół godziny a potem było smażone na głębokim tłuszczu.



Tak wygląda chińszczyzna przed nałożeniem na talerze.



A tak po.